WIESŁAWA LEWANDOWSKA: Czy je Pan teraz więcej jabłek, Panie Pośle?
DR ZBIGNIEW KUŹMIUK: Tak, staram się zachowywać patriotycznie, i zamiast brzoskwiń czy nektarynek kupuję więcej niż do tej pory polskich jabłek. Nie ulega jednak wątpliwości, że nawet gdyby 40 mln konsumentów w Polsce tak się zachowywało, to i tak nie rozwiążemy w ten sposób problemu.
A na razie nie wygląda na to, aby Polacy masowo rzucili się na polskie jabłka na złość Putinowi...
Pomóż w rozwoju naszego portalu
No właśnie. Musieliby skonsumować o ok. 700 tys. ton więcej niż co roku, bo tyle jabłek do tej pory lokowaliśmy na zablokowanym teraz rynku rosyjskim.
Wydawałoby się, że od przybytku głowa nie powinna boleć, a dobry towar można sprzedać zawsze i wszędzie...
Nie jest to takie łatwe. Polska produkcja sadownicza kierowana na rynek rosyjski była dość specyficzna. Przez lata ukształtowało się określone zapotrzebowanie na konkretne rodzaje jabłek.
I teraz nie da się ich przerzucić na rynki innych krajów? Nie sprostają bardziej wyrafinowanym gustom i smakom?
Reklama
Polskie jabłka spełniają wszystkie wymogi, mamy produkt naprawdę pierwszej jakości. Polscy sadownicy w ciągu ostatnich kilku lat dostosowali się do wymagań smakowych i kolorystycznych konsumentów rosyjskich. W innych krajach konsumenci jabłek mają po prostu inne preferencje, musieliby się dopiero przyzwyczaić do takich jabłek. To wymaga czasu, kampanii promocyjnej itd., itp.
A przede wszystkim trzeba pozyskać nowe rynki, co dziś jest jednym z pilniejszych zadań polskiego rządu.
To prawda. Jeśli tylko znajdą się rynki zbytu, np. na Dalekim Wschodzie, to sadownicy w ciągu 2-3 lat odpowiednio przestawią swoją produkcję, zaczną uprawiać te gatunki jabłek, które będą akurat tam smakowały. Minister Marek Sawicki mówi, że już od roku poszukuje nowych rynków, promuje polskie warzywa i owoce...
Bezskutecznie?
Jakoś wykorzystuje unijne i krajowe fundusze promocyjne, ale po roku takich działań specjalnych rezultatów nie widać. Nie udało się znaleźć znaczących rynków zbytu w Chinach, Korei Południowej czy też w krajach arabskich. Być może coś tam już sprzedajemy, ale nie ma to specjalnego znaczenia dla naszego potencjału produkcyjnego.
Polskie jabłko stało się symbolem nie najlepszego czasu w europejskiej polityce...
Rzeczywiście. Już zastanawialiśmy się, jak pozyskać europejską solidarność dla polskiego jabłka, już obawialiśmy się, że nie będzie to takie łatwe, tymczasem Władimir Putin sam wymusił tę wewnątrzeuropejską solidarność, nakładając embargo nie tylko na Polskę, ale też na 27 innych krajów unijnych, i to nie tylko na warzywa i owoce, ale także na mięso oraz przetwory mleczne. Nie jesteśmy już zatem osamotnieni.
Reklama
Ale za to skazani na wewnątrzunijną konkurencję na rynkach zbytu. Czy nie o to właśnie chodziło Putinowi?
Być może. Bo na pewno nie o komfort życia swoich rodaków, którym w zamian za dobra codziennego życia proponuje dumę i euforię z podboju Ukrainy, z gnębienia „zgniłego Zachodu”. Zapewne poskutkuje to wzrostem cen żywności na rynku rosyjskim, co przy niezamożności społeczeństwa może się kiedyś obrócić przeciw samemu Putinowi.
Jest Pan wielkim optymistą, Panie Pośle! Czy także w stosunku do europejskich, a zwłaszcza polskich, konsekwencji rosyjskiego embarga?
Putinowi chodziło oczywiście także o skonfliktowanie krajów unijnych, ponieważ presja rolników na poszczególne rządy będzie bardzo duża. Ale miejmy nadzieję, że do tych konfliktów jednak nie dojdzie. Należy się liczyć ze sporymi zawirowaniami na rynku produktów rolnych. Sumarycznie biorąc, polscy producenci żywności utracą wpływy w granicach 500 mln euro rocznie. Na polskim rynku pojawi się więcej produktów rolnych, ceny skupu spadną, a mimo to przetwórcy i handlowcy nie obniżą swoich cen do tego stopnia, żeby konsumenci kupowali znacząco więcej. Straty poniosą więc przede wszystkim producenci.
I nie pomogą nawet patriotyczne zrywy i hasła w rodzaju „jedzmy jabłka na złość Putinowi”?
Reklama
Obawiam się, że w tym najbardziej materialnym wymiarze raczej niewiele... Potrzebna jest zdecydowana interwencja i pomoc zarówno Unii, jak i bezpośrednio polskiego państwa.
Skoro polskie jabłka niełatwo znajdą szybki zbyt na rynkach zachodnich i dalekowschodnich, to może można by je przerobić na marmolady i cydr, czyli swojski jabłecznik. Tyle że w Polsce chyba nigdy nie było to możliwe, bo nikomu nie opłacało się zbierać jabłek, raczej gniły...
Tak było za komuny, gdy przetwórstwo było upaństwowione i niestety podobnie jest dziś, gdy jest ono opanowane przede wszystkim przez wielki zagraniczny kapitał; polscy producenci nie mają w nim żadnych udziałów ani jakichkolwiek innych wpływów. W dzisiejszej Polsce rolników postawiono w sytuacji, w której zasadnicza część ich dochodów musi pochodzić z coraz mniej opłacalnej produkcji rolnej.
Czyli całkiem inaczej niż w innych krajach?
W całym europejskim cywilizowanym świecie rolnicy czerpią dochody nie tylko z produkcji rolnej, ale także z przetwarzania produktów rolnych, a nawet z handlu nimi. U nas główne dochody z płodów ziemi czerpią przetwórcy i handlowcy-pośrednicy. Ceny produktów na rynku są zawsze co najmniej dwu-, trzykrotnie wyższe niż te proponowane rolnikom.
Dlaczego do tej pory nie udało się uzdrowić tej sytuacji?
Reklama
Dlatego, że jest ona prostą konsekwencją słabości państwa. Choć na rynku nie za dużo można rozstrzygnąć w sposób administracyjny, to gdy mamy do czynienia z taką swoistą zmową cenową, niezbędna jest interwencja państwa już dawno powinien zareagować Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Jeżeli producentom narzucane są ceny, często poniżej kosztów zbioru, i robią to wszyscy skupujący, to znaczy, że mamy zmowę. UOKiK powinien tu zadziałać tak radykalnie, jak np. wobec telekomunikacji czy poczty. Niestety, okazuje się, że instytucje naszego państwa są zbyt słabe albo uznają, że akurat rynki rolne nie są warte ich zachodu. Moim zdaniem, wobec zmowy cenowej przetwórców niezbędna jest dziś interwencja na najwyższym rządowym szczeblu.
Tymczasem mamy lekceważenie, mimowolne zaniechanie, a może świadomą politykę niedziałania?
Wydaje się, że to świadoma polityka, podporządkowana temu, by nie zadzierać z kapitałem zagranicznym (nie nakładać kar na znane marki przetwórcze), bo wtedy rząd będzie miał złą opinię na Zachodzie.
Chełpimy się, że Polska rolnictwem stoi, a jednak przez 25 lat nie udało się postawić go mocno na nogi. Żaden rząd III RP specjalnie się tym chyba nie zajmował...
Na początku lat 90. ubiegłego wieku zmieniło się w podejściu do rolnictwa tyle, że zaczęła obowiązywać inna ideologia, a w dodatku każda instytucja z poprzedniego systemu była z góry uznawana za złą. To podejście zniszczyło całkowicie ruch spółdzielczy, a należało go tylko uzdrowić (wymienić ludzi, a nie niszczyć instytucji) i rozwinąć. Gdyby tak się stało, być może dziś nie musielibyśmy się zastanawiać, co zrobić z nadmiarem produktów rolnych...Tymczasem zrobiono miejsce dla wielkich hurtowników i przetwórców, a uniemożliwiono rodzimą inwencję. Zagraniczne firmy przetwórcze utuczyły się na polskim rolnictwie, a teraz trudno je okiełznać.
Spółdzielczość to ruch oddolny jeśli się nie odradza, to może nie tylko z winy rządów?
Reklama
Są jakieś raczkujące próby jej odbudowy, ale to jest szalenie trudne. Rolnicy bardzo powoli dojrzewają do tego, że dobrze byłoby uzupełnić dochody poprzez własne przetwarzanie zebranych plonów, co mogłoby być możliwe w ramach szerszej, np. sąsiedzkiej, gminnej kooperacji.
Potoczna opinia jest taka, że rolnicy wolą iść na łatwiznę, szybko sprzedać towar na chłonnym dotychczas rosyjskim rynku, a ponadto zanikły duch wspólnego działania i wzajemne zaufanie...
Wydaje się jednak, że to myślenie o wspólnym działaniu powoli jakoś dojrzewa, czego przejawem, albo raczej namiastką, są tzw. grupy producenckie. Faktem jest jednak, że są one sztucznie pompowane; dopóki mają dotacje z budżetu UE, dopóty funkcjonują. Bez dotacji będzie znacznie trudniej i pewnie się rozpadną. Jest to więc twór raczej przejściowy, jakoś popychający do wspólnego działania, ale daleko mu do ideału spółdzielczości. Mam nadzieję, że polscy rolnicy kiedyś odważą się wziąć sprawy w swoje ręce.
Sami chyba nie dadzą rady?
Nigdy nie wygrają z molochami kapitałowymi, ale powinni podjąć tę walkę i siłą wymusić udział w niej na rządzie. Wiadomo, że rząd sam z siebie niczego tu nie załatwi. Zwłaszcza ten obecny.
A inny?
Mogę odpowiedzialnie zapewnić, że Prawo i Sprawiedliwość ma dobry program dla rolnictwa. Musi tylko wygrać wybory.
Reklama
Pana wygrana w wyborach do Parlamentu Europejskiego była mistrzostwem świata; startując z „niebiorącego” czwartego miejsca na liście, w trudnym okręgu wyborczym na Mazowszu, pokonał Pan promowanych rywali. Jak Pan tego dokonał? Pomogło doświadczenie samorządowca?
Tak, z pewnością, zawsze pomagało. W tzw. wielkiej polityce jestem już równo 20 lat; pełniłem rozmaite funkcje rządowe i samorządowe, zarówno z wyboru, jak i z nominacji. Widać dobrze się w nich sprawdzałem, nie ciągną się za mną żadne skandale ani nawet skandaliki, i wyborcy potrafią to dostrzec i docenić. Jako urzędnik państwowy, a także samorządowiec, nabyłem także sporo rzetelnej wiedzy o realiach polskiego życia gospodarczego i społecznego, którą staram się wykorzystywać w kolejnych działaniach i pełniąc funkcje polityczne. Przydają się także umiejętności wyniesione z mojego pierwszego zawodu nauczyciela akademickiego, specjalisty od finansów publicznych. Ot i wszystko!
Wieść gminna niesie, że w Polsce zaczyna się już dość ostra walka przed wyborami samorządowymi (gdzieś pojawiła się nawet siekiera). To tylko walka o intratne stanowiska jak niesie ta sama wieść czy może jednak przejaw troski o wspólne dobro?
Oczywiście, mam nadzieję i chcę wierzyć, że jest to wyraz troski o jak najlepsze życie lokalnych wspólnot.
A jak Pan ocenia dzisiejszą kondycję samorządów?
Z pewnością większość z nich jest w bardzo trudnym położeniu, a więc ci, którzy zostaną wybrani, będą mieli niełatwą kadencję.
Dlaczego?
Reklama
Dlatego, że dochody samorządów wyglądają nieciekawie, także w części pochodzącej z budżetu państwa. Skoro wpływy z podatków są z roku na rok coraz mniejsze, to udziały samorządów w tych podatkach są również znacząco mniejsze. Przez ostatnie lata samorządy chętnie korzystały z pieniędzy unijnych i zapożyczały się, aby zorganizować tzw. wkłady własne, w związku z czym większość z nich jest dziś bardzo poważnie zadłużona. Zadłużone są duże miasta, samorządy województw, wiele gmin miejsko-wiejskich, a nawet wiejskich. Te ostatnie głównie dlatego, że nie chcą likwidować szkół z powodów kulturowo-społecznych, a więc muszą coraz więcej dokładać do subwencji oświatowej.
Jednak chyba większość samorządów cierpi nie z powodu gospodarskiej zapobiegliwości i troski o dobro wspólnoty, lecz na skutek własnej nieroztropności?
Niestety, tak. Sięgano po środki unijne, by poprawić wizerunek poszczególnych miejscowości i gmin. Jest ładniej, bardziej kolorowo, więcej budynków ze szkła i metalu, ale nierozważne inwestycje nie dość, że spowodowały zadłużenie, to w dodatku nie przynoszą dodatkowych dochodów, a wręcz przeciwnie wymagają nakładów na ich utrzymanie. A tu nadchodzą nowe unijne pieniądze, wypadałoby je wykorzystać (i znów się zapożyczyć na wkład własny), ponieważ, jak można przypuszczać, to już ostatni tak szczodry ich strumień...
O co będzie Pan walczył na forum Parlamentu Europejskiego?
Jako członek Komisji Rolnictwa i zastępca członka Komisji Budżetowej będę się koncentrował oczywiście na sprawach związanych z rozwojem wsi i ze środkami finansowymi dla Polski, m.in. na zlekceważonym przez polski rząd problemie wyrównania do średniej unijnej dopłat dla polskich rolników. Problemów w obszarze rolnictwa, po rosyjskim embargu, będzie co niemiara. Trzeba będzie walczyć o długofalową solidarność europejską, bo nie wiadomo, co się jeszcze może zdarzyć.
* * *
Zbigniew Kuźmiuk ekonomista, polityk, samorządowiec, były marszałek województwa mazowieckiego, poseł na Sejm IV i VII kadencji. W latach 2004-09 deputowany do Parlamentu Europejskiego, w 2014 r. wybrany ponownie