Był 18 stycznia 2006 r., kiedy domknęło się życie znanego poety. W mediach pojawiły się wtedy zdjęcia księdza: leżącego na szpitalnym łóżku, w kolorowej piżamie, bez tupecika, który całymi latami zakrywał jego łysinę. Obnażony ze wszystkiego do końca był całkowicie świadomy, że odchodzi.
W stołecznym kościele Sióstr Wizytek po raz pierwszy chyba z głośników płynął wtedy śpiew ptaków. W ten sposób żegnano ks. Jana Twardowskiego, który pracował tutaj przez pół wieku. Później przed ołtarzem stanęła trumna z jego ciałem. Nieustannie przybywali tam ludzie. Modlili się, przyklękali, kładli kwiaty. – Śmierć stanowiła dla niego jedynie epizodyczną ciekawostkę. Dlatego też w którymś ze swych tekstów sugerował, aby zamiast „umarł” mówić „wymknął się naszym oczom” – mówił w homilii pogrzebowej abp Józef Życiński. A prezydent Lech Kaczyński pośmiertnie odznaczył ks. Jana Twardowskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski – za „wybitne zasługi w upowszechnianiu humanistycznych wartości, za osiągnięcia w twórczości literackiej”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Poezja jak religia
Reklama
Gdy otrzymywał nagrody za życia, autentycznie się dziwił: „To naprawdę czytają moje wiersze...?”. A kolejne tomiki znikały z księgarń błyskawicznie. Przekłady docierały do Niemiec, Szwajcarii, Austrii, Belgii, Rosji, Izraela, na Słowację. Ale nie od razu tak było. Do 1970 r. bowiem Jan Twardowski był poetą prawie nieznanym.
Pierwszy tomik poetycki pt. „Powrót Andersena” wydał jeszcze w czasach studenckich, w 1937 r., gdy na literackich salonach święcił triumfy Kazimierz Wierzyński, nagradzany za „Laur olimpijski”. Po zakończeniu II wojny światowej sporadycznie drukował w „Tygodniku Powszechnym”. Pierwsze jego wiersze zaniósł tam Wojciech Żukrowski, przedwojenny kolega. Talent Twardowskiego na dobre jednak odkrył Jerzy Zawieyski. W swoim „Dzienniku” odnotował pod datą 28 lipca 1955 r.: „Zaszedłem na Żoliborz do znakomitego poety księdza Twardowskiego. Czytał mi swoje wiersze, jeden z nich jest mnie dedykowany. Wiersze są zadziwiające prostotą i pięknością. Jest w nich ogromny urok. Są autentyczną poezją (...). Twardowski mówi najzwyklejszym słowem o Bogu, mówi tak, jak się modli. Dlatego jego poezja jest czymś jak religia”.
To dzięki staraniom Zawieyskiego w 1959 r. ukazał się pierwszy powojenny tomik Twardowskiego: „Wiersze”. Po nim znów cisza. Do 1970 r., gdy ukazały się „Znaki ufności”, które przyniosły księdzu poecie sławę. Później były m.in. „Niebieskie okulary”, „Który stwarzasz jagody”. Tom: „Nie przyszedłem pana nawracać” sprawił, że poeta odniósł niebywały sukces. Odtąd poezja Twardowskiego była rozchwytywana.
Czacki, polonistyka, seminarium
Reklama
Ks. Twardowski to rocznik 1915. Mieszkał w Warszawie przy ul. Elektoralnej, w mieszkaniu po Melchiorze Wańkowiczu, razem z rodzicami, babcią i trzema siostrami. – Był to dom bardzo tradycyjny – mówił.
Matkę – Anielę od zawsze uważał za świętą. – Przez całe życie ciężko pracowała, cierpliwie zajmowała się domem i dziećmi. Ojca – po którym odziedziczył imię Jan – darzył wielkim szacunkiem. Lubił, kiedy czytał na głos książki, np. „Dziady” Mickiewicza czy Sienkiewiczowską „Trylogię”. Albo gdy prowadził syna do muzeów, na koncerty lub do teatru. Dziadka natomiast przyszły kapłan zapamiętał, jak przychodził w odwiedziny ubrany w mundur z powstania styczniowego.
W Warszawie Jan Twardowski ukończył renomowane Gimnazjum im. Tadeusza Czackiego. Dzisiejsi uczniowie i absolwenci tej szkoły są z tego bardzo dumni. W 1935 r. rozpoczął studia: filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. – Miałem znakomitych profesorów: Wacława Borowego, Juliana Krzyżanowskiego, Zofię Szmydtową – wspominał.
W czasie II wojny światowej brał udział w Powstaniu Warszawskim, którego wybuch zastał go na ul. Płockiej. Przewoził paczki – prawdopodobnie z bronią, pieniędzmi i gazetkami. Już w pierwszych dniach walk został ranny i znalazł się w szpitalu powstańczym. Gdy opatrzono mu rany, przeszedł do akcji na Kruczą. Z grupą żołnierzy AK natknął się na oddziały Armii Czerwonej. Chyba tylko cudem przeżył.
Reklama
Wejście Sowietów zastało go w miejscowości Końskie na Kielecczyźnie. Rodzinę odnalazł w Radomiu, gdzie mieszkała jedna z sióstr. Potem rodzice przenieśli się do Katowic, do Warszawy nigdy już nie wrócili, bo ich dom na Elektoralnej spalili Niemcy. Zresztą ojciec wkrótce zmarł na tyfus.
Twardowski wrócił do Warszawy. W 1945 r. wstąpił tam do seminarium, jednocześnie kontynuował studia polonistyczne. W 1948 r. przyjął święcenia kapłańskie. Niedługo po nich napisał: „Własnego kapłaństwa się boję/ własnego kapłaństwa się lękam/ i przed kapłaństwem w proch padam/ i przed kapłaństwem klękam”.
– Gdy ksiądz pisze wiersze, wychodzi poza getto religijne. Trafia do człowieka inaczej niż tylko przez kazanie czy rekolekcje. Bo przecież są ludzie, do których tamte formy nie docierają – tłumaczył.
Nie przyszedłem pana nawracać
Pół wieku przeżył przy kościele Sióstr Wizytek, gdzie od 1959 r. aż do śmierci był rektorem. Spotkał tu wielkich kapłanów: ks. Jana Zieję, potem ks. Bronisława Bozowskiego. Ale pierwsza jego parafia po święceniach to Żbików pod Warszawą. Zadanie do wykonania: nauka dzieci upośledzonych umysłowo. Przez 5 lat katechizował je w Państwowej Szkole Specjalnej. „Bez was świeczki gasną –/ i nie ma żyć dla kogo./Ten od głupich dzieci” – pisał później.
Następnie był wikariuszem w parafii pw. św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Mieszkał w pokoju, który później zajął ks. Jerzy Popiełuszko.
Wiersze pisał przede wszystkim w wakacje. – Nie czekam na natchnienie – zapewniał. Kiedy wyjeżdżał poza Warszawę, przyrodę widział, słyszał, czuł. I tak powstawały wiersze.
Reklama
Nad popularnością jego poezji biedzili się krytycy. Mierzyli rymy, ważyli słowa. Porównywali: to z ks. Baką, to ze Skamandrytami.
– Zdarzało się, że recenzenci, omawiając moje wiersze, pisali o dialektyce, antynomiach, Pascalu, Heraklicie, Heglu – mówił ks. Twardowski. – Przeraziłem się. Otworzyłem tom moich wierszy. Przeczytałem: „polna myszka siedzi sobie, konfesjonał ząbkiem skrobie”, „kto bibułę buchnie, temu łapa spuchnie”, „siostra Konsolata, bo kąsa i lata” – i uspokoiłem się.
Spotkania poetyckie z autorem najsłynniejszego tomu pt. „Nie przyszedłem pana nawracać” miały zawsze niepowtarzalną atmosferę. Były bardzo serdeczne, przyjazne, pełne powagi, ale i dowcipu. Panowały cisza i skupienie, gdy ks. Jan recytował wiersze. Potem pytania, które dotyczyły nie tylko poezji.
– Jak ksiądz sobie radzi z namiętnościami? – zapytano go na jednym ze spotkań autorskich. – Teraz już sobie radzę! – odpowiedział spokojnie 86-letni poeta.
Po spotkaniach autografy ks. Jan odrabiał, jak pilny uczeń lekcje. Bardzo się starał, by nikt nie poczuł się urażony, nie odszedł z kwitkiem. – Wiersze są moją słabością, zawsze chciałem je pisać, lecz nie umiałem. To wielka łaska Pana Boga, że ludzie je czytają. Jestem wzruszony, zwłaszcza teraz, kiedy chodzę z torbą, kijem i śmierć już kiwa do mnie serdecznym palcem – powiedział kiedyś.
Co w tej poezji jest najważniejsze? – Miłość, jak w życiu – odpowiadał.
Jan od Biedronki
Reklama
Do pokoju księdza przy kościele Sióstr Wizytek w Warszawie, tuż za bramą wychodzącą na Krakowskie Przedmieście, prowadziły strome, kręte schody. Skrzypiały, gdy wdrapywali się na nie goście. Wielcy i znamienici, zwykli i prości, oczarowani poezją. Przychodzili porozmawiać albo po dedykację: dla córki, wnuczka, znajomej w szpitalu, czasem dla siebie.
Ks. Twardowski lubił, gdy schody skrzypiały. Wychylał się wtedy zza drzwi, by powitać serdecznie gości. Bywało, że pytał przybysza: jak się podobała wystawa, co sądzi o obradach Sejmu, czy czytał ostatni artykuł w gazecie. Choć w pokoju nie miał telewizora, biegłością w bieżących sprawach potrafił wprawić w konfuzję.
O wizytach u ks. Twardowskiego do dziś krążą legendy. Waldemar Smaszcz, krytyk literacki, przyprowadził kiedyś dziennikarkę. Gdy zobaczyła poetę, wykrzyknęła: – Tak się cieszę, jestem zakochana w księdzu i w księdza wierszach! A ten odparł z udawaną powagą: – Niedobrze, to może zaszkodzić mojej kanonizacji!
W mieszkaniu ks. Twardowskiego wszystko od lat było na swoim miejscu. Na skrzypiącej podłodze stał tapczan, stary sekretarzyk, zegar z kukułką, klęcznik. Stół, a na nim „listy z ciszą w środku” i „kapelusz z lat szkolnych co młodość udaje”, fotografie – „umarli bez których przecież niepodobna istnieć”, wcale „nie liczą się z czasem/ pokazują babcię jak chudą dziewczynkę”. Zdjęcie matki – pięknej kobiety z kokiem, w stylowej bluzce z gipiury. W szufladzie „naparstek po mamusi”, „nożyczki”. Na ścianach aniołki z drewna, papieru i plastiku. W rogu maska pośmiertna Piłsudskiego. I piec kaflowy, kura w okularach, Pegaz Antoniego Chodorowskiego i rysunki dzieci.
Nie było rzeczy zbędnych. Wszystko po coś, stanowiło całość.
W pokoju było również pełno zwierzątek z drewna, porcelany, papieru, szkła: osiołek, kura, konik, ptaszki. Ksiądz, choć polonista, z zamiłowania był wszak przyrodnikiem. Nauczyciel przyrody i łaciny – prof. Gustaw Wuttke, który zabierał Jana Twardowskiego na wycieczki po polach i lasach, radził: – Nie pisz o ludziach, tylko o drzewach. I ksiądz Jan pisał, „jak odróżnić liść klonu od liścia jaworu”, albo „że kos boi się bardziej w ogrodzie niż w lesie”. Dlatego do dziś jest też określany mianem „Jana od Biedronki”. Sam unikał słowa „poeta”. Wolał mówić: – Jestem księdzem, który pisze wiersze.