Krzysztof Tadej: Rozmawiamy niedaleko szpitala, w którym Pan pracuje. Co się dzieje w Pańskiej klinice? Tu cisza, spokój, kawa, herbata, a tam?
Prof. dr hab. Piotr Suwalski: Walka o życie. Cały czas. Dwadzieścia cztery godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu. Jedne zespoły przygotowują się do operacji, inne już operują. Teraz, po okresie pandemii, przyjmujemy bardzo dużo pacjentów. Więcej niż w poprzednich latach. Wielu chorych trafia do nas z „przechodzonymi” chorobami, które powinny być leczone wcześniej. Dlatego pracy nie brakuje w dzień i w nocy. Rzeczywiście, jak czasami jadę do szpitala, to ze zdziwieniem obserwuję spokój wokół. Życie toczy się swoim torem, a my tam mamy akcję za akcją.
Do kliniki przy ul. Wołoskiej w Warszawie często trafiają ludzie w krytycznych sytuacjach. Najtrudniejsze przypadki?
Tak, ci, którzy są do nas przyjmowani, często wymagają natychmiastowych, bardzo skomplikowanych operacji. Dzisiaj w nocy operowaliśmy właśnie takiego pacjenta.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
W naszej klinice połowa chorych to mieszkańcy województwa mazowieckiego, a pozostali przywożeni są z różnych stron Polski. Zdarzają się też pacjenci np. ze Szwajcarii czy z Wielkiej Brytanii. To wynika z renomy kliniki, w której operujemy w sposób małoinwazyjny. Od 3 lat do operacji wykorzystujemy też najnowocześniejsze roboty. Dzięki tym technikom chorzy bardzo szybko wracają do zdrowia. Biorąc pod uwagę te operacje, zostaliśmy uznani za najbardziej dynamicznie rozwijający się ośrodek w Europie. Niektórzy słynni kardiochirurdzy, np. ze Stanów Zjednoczonych, którzy wykonują operacje małoinwazyjne, podkreślają, że w tej chwili nasza klinika jest jedną z najlepszych na świecie.
Amerykańscy lekarze często powtarzają zdanie: „Nigdy nie można się poddawać!”. A Pan?
Trzeba walczyć do końca! To moje credo. Tego nauczyli mnie wspaniali kardiochirurdzy: prof. Marian Zembala, prof. Friedrich-Wilhelm Mohr z Lipska, prof. Zbigniew Religa, z którym miałem okazję się spotykać jako młody chłopak, i mój ojciec – prof. Kazimierz Suwalski. Zawsze ich ceniłem i na nich się wzorowałem. Pokazali, że kardiochirurgia to walka o życie do końca, do ostatnich chwil, nawet gdy sytuacja uznana jest za beznadziejną.
Czy przy dzisiejszym stanie medycyny można z dużą precyzją przewidzieć, jak skończy się operacja?
Nie, nigdy nie ma takiej pewności. Możemy ocenić ryzyko, analizując klasyczne czynniki takie jak np. stan innych narządów, kurczliwość serca. Analizujemy badania, znamy też statystyki. Ale to wszystko nie wystarcza. Dlatego ogromną rolę odgrywa doświadczenie lekarza, który potrafi czytać to, co jest „między wierszami”. A wie Pan, co jeszcze jest niezwykle istotne? Nieraz decydujące o życiu lub śmierci? Motywacja chorego, chęć życia i wiara.
Reklama
Wiara?
Dla jednych to wiara w Pana Boga. Pewność, że Pan Bóg jest z kimś w najtrudniejszym momencie, chroni go i się nim opiekuje. Dla innych to po prostu wiara, że uda się przeżyć. I przeświadczenie, że warto żyć. Podam przykład. Kilka lat temu trafiła do nas starsza, bardzo schorowana pani. Zaprzyjaźniłem się z nią, długo rozmawialiśmy o filozofii, o najważniejszych sprawach. Wykonaliśmy u niej skomplikowaną operację kardiochirurgiczną, ale później, niestety, przestały funkcjonować jej nerki. Sytuacja była krytyczna. Wiedziała o tym jej rodzina. Po jakimś czasie, wbrew wszelkim oczekiwaniom, stan zdrowia pacjentki się poprawił. Rozmawiałem z nią o wypisie ze szpitala. I nastąpiło coś strasznego. Rodzina tej pani sprzedała jej mieszkanie i nasza pacjentka nie miała dokąd wrócić. Gdy się o tym dowiedziała, zamknęła się w sobie i gasła w oczach. Nikt z rodziny nie przychodził, nie interesował się nią, kontakt ze szpitalem był zdawkowy. Starałem się jej pomóc, pocieszyć ją, ale powiedziała, że nie ma po co i dla kogo żyć. Zmarła w krótkim czasie.
Wstrząsająca historia.
Zdarza się też, że niektórzy z młodych pacjentów, z dużo mniejszym ryzykiem zagrożenia zdrowia, również sprawiają wrażenie, jakby nie chcieli żyć. Są do nas kierowani przez lekarzy, bo wyniki badań pokazują, że operacja jest konieczna. Oczywiście, operujemy, gdy pacjent wyrazi zgodę, ale od razu można wyczuć, że w kimś nie ma woli życia. Z moich doświadczeń wynika, że tam, gdzie jest obojętność rodziny, znajomych, bliskich, gdzie brakuje wsparcia i pomocy, taki człowiek w jakimś stopniu traci siły do życia.
Ale pamiętam też wiele historii, gdy bliscy niesamowicie wspierali chorych. Byli z nimi, pocieszali ich, podtrzymywali na duchu. Robili wszystko, co możliwe. Wielokrotnie widziałem, jak przy takiej postawie rodziny pacjenci wychodzili z bardzo trudnych sytuacji zdrowotnych. My dokonywaliśmy operacji, sytuacja wydawała się dramatyczna, a jednak ci chorzy szybko wracali do zdrowia. Nieraz ich nie poznawaliśmy, gdy przyjeżdżali z rodzinami na badania po wypisaniu ze szpitala. Zupełnie inaczej wyglądali, byli uśmiechnięci i zadowoleni. To naprawdę niesamowite. Dlatego jestem przekonany, że miłość do drugiego człowieka jest zawsze dla chorego podstawowym lekiem. Bezpłatnym, niewymagającym recepty. Takim, który może ofiarować każda bliska mu osoba. To miłość wyrażana nawet w drobnych gestach, w uśmiechu, w zainteresowaniu się chorym.
Reklama
Gdy człowiek ma chęć do życia, to zaczyna walczyć. Tak jak pacjent, który miał 102 lata. Żołnierz Armii Krajowej, oficer. Przyszedł do nas i powiedział, że nikt nie chce go zoperować. Miał ogromne problemy kardiologiczne, bez operacji nie miał żadnych szans. „Mówią, że jestem za stary, że ryzyko jest zbyt wielkie, że mogę umrzeć na stole operacyjnym. A ja, panie profesorze, muszę żyć! Za 4 miesiące mam defiladę kombatantów w Szczecinie, a poza tym mam jeszcze tyle do zrobienia!” – tak mi opowiadał. Zrobiliśmy badania i zdecydowaliśmy się go zoperować mimo wysokiego ryzyka. Wie Pan, co było jedną z najpiękniejszych chwil w całej mojej dotychczasowej karierze lekarskiej? Moment, kiedy po kilku miesiącach dostałem zdjęcie z defilady, w której ten pacjent maszerował w pierwszym szeregu!
Ile przeprowadził Pan operacji w swoim życiu?
Prawie 10 tys. Choć mówienie, że kogoś operowałem, jest nieprecyzyjne. Operacje zawsze wykonuje zespół ludzi, standardowo ok. siedmiu osób. Dumny jestem z tego, że mamy w klinice świetne zespoły kardiochirurgów, anestezjologów, pielęgniarek i perfuzjonistów. Każdy jest niezwykle ważny. I każdy wie, że nie może sobie pozwolić na najmniejszy błąd.
Ile trwała najdłuższa operacja?
Operowałem kiedyś przez 44 godziny.
Aż tyle?
To była bardzo skomplikowana operacja rozwarstwiającego się tętniaka. Wymagała ogromnej wytrzymałości psychicznej i fizycznej. Jak kończyliśmy, byłem padnięty. W trakcie operacji część zespołu się zmieniała, ale główny operator, czyli kardiochirurg, który ma głos decydujący, musiał pozostać ten sam – to on najlepiej wie, co robić na każdym etapie. Operacja zakończyła się sukcesem. Pacjent przeżył i wrócił do domu. To była bardzo długa operacja, ale w kardiochirurgii operacje trwające po kilka godzin to coś normalnego. A operacji wykonujemy kilka dziennie.
Reklama
Czy wszyscy pacjenci boją się przed operacją? O czym mówią, gdy wiedzą, że istnieje ryzyko śmierci?
Wszyscy się boją, ale w różny sposób okazują lęk. Niektórzy zachowują się wręcz „brawurowo”, kryjąc strach pod żartami. Inni czasem nawet pocieszają lekarzy. Słyszymy: „Dacie radę, trzymajcie się, widzimy się za kilka godzin!”. Są i tacy, którzy dzielą się swoimi najgłębszymi troskami.
A o czym mówią? Najczęściej mają żal, że nie pojednali się z bliskimi. Nie porozmawiali z synem lub córką, nie przeprosili matki lub ojca. Żałują, że za mało czasu poświęcili rodzinie, bliskim. Wyczuwa się jakiś wewnętrzny ból. Z drugiej strony chcą przekazać światu, że tak nie należy żyć. Jesteśmy ostatnimi osobami, które są przy nich przed operacją.
Modli się Pan?
Modlę się, to bardzo osobista sprawa, ale nie wstydzę się tego. W trudnych sytuacjach na sali operacyjnej czy w obliczu śmierci pacjenta, kiedy zapada cisza, jestem przekonany, że nie tylko ja, ale i członkowie zespołu modlą się w duchu.
Denerwuje się Pan przed operacją?
Kardiochirurg nie jest automatem, maszyną bez uczuć. Gdy wchodzę na salę operacyjną, muszę jednak się ich pozbyć. Nie mogę być zestresowany, zaprzątnięty myślami, bo to będzie wpływać na moją pracę, w której trzeba być bardzo precyzyjnym. Naczynia wieńcowe mają przecież ok. 1,5 mm szerokości. W operacjach małoinwazyjnych robimy nacięcia, które mają 5 cm i przez takie nacięcie wykonujemy operację jak przez dziurkę od klucza. Teraz wykonujemy operacje również metodą endoskopową, tzn. wkładamy trzy-cztery porty, czyli nakłucia o szerokości kilku milimetrów, przez które wsuwamy długie narzędzia i operujemy.
Reklama
Płacze Pan, gdy ktoś umiera?
Nigdy nie da się zapomnieć chwili, gdy ktoś odchodzi z tego świata. Kiedy płakałem? Na przykład gdy został przywieziony na oddział 14-letni chłopiec z ogromnym przerzutem nowotworowym. Miał nowotwór kości, a przerzuty były na sercu i w jego okolicach. Zrobiliśmy operację, żeby przedłużyć mu życie. Niestety, postęp choroby był niesamowity i przerzuty błyskawicznie odrastały. Nic nie mogliśmy zrobić. Pamiętam, jak siedział na łóżku w czapeczce bejsbolowej i pocieszał swojego ojca, który siedział obok niego. Chłopiec miał świadomość umierania, ale znalazł w sobie tyle siły, żeby pocieszać zrozpaczonego ojca.
Inaczej się reaguje, gdy śmierć następuje po długim życiu i wpisuje się w jego rytm. Operujemy starszą osobę, wiemy, że zrobiliśmy wszystko, co można, a mimo to człowiek odchodzi z tej ziemi. Zawsze jest to dramat dla rodziny, ale również dla nas. Nieraz rodziny dziękują za wysiłek, za poświęcenie, mówią, że pewnie Bóg tak chciał. I chociaż nikt w obliczu takiej śmierci nie jest obojętny, to jednak jest ona w jakiś sposób naturalna. Ale są też sytuacje, w których intuicyjnie czujemy, że następuje przedwczesna śmierć. Tak się dzieje szczególnie wtedy, gdy odchodzą ludzie młodzi. Niektórzy mają malutkie dzieci, a wszyscy mają plany i marzenia. I wówczas dominuje poczucie bezradności, wściekłości i buntu.
Po każdej takiej sytuacji jestem wstrząśnięty. W „normalnym świecie” ludzie spierają się, kłócą, walczą o drobne rzeczy. Jako kierownik kliniki ciągle muszę coś załatwiać, robić sprawozdania, biegać po szpitalu w sprawach organizacyjnych, rozwiązywać konflikty. I kiedy po takiej bieganinie wracam do gabinetu, w którym czeka na mnie zrozpaczona, spłakana rodzina umierającej osoby, to odczuwam zmieszanie i zawstydzenie. Mam silne poczucie, że te wszystkie „ważne sprawy”, które mnie przed chwilą zajmowały, są tak naprawdę mało istotne i przesłaniają spojrzenie na to, co w życiu jest najważniejsze.
Reklama
A Pana życie? Jeśli czas trwania operacji jest nieprzewidywalny, a nagłe operacje wykonywane są w nocy, to jak reaguje na to Pańska rodzina?
To trudny temat. Staram się, jak mogę, ale nie jestem idealnym mężem ani ojcem. Ze strony żony i dzieci doświadczam poświęcenia, wyrozumiałości i czułości. Jestem im za to bardzo wdzięczny. Dzięki nim mogę ratować życie innym. Przed chwilą dzwoniła żona, że źle się czuje, i poprosiła, żebym jej pomógł i zawiózł dzieci na jakieś zajęcia. Odparłem, że nie mogę tego zrobić, bo zaraz jadę do kliniki i mam kolejną operację. Powiedziała, że nie ma sprawy i że poradzi sobie sama. Proszę sobie wyobrazić, przed jakim wyborem bym stanął, gdyby tego nie zrobiła.
Niektórzy mają wrodzone wady serca, ale inni na operację „pracują” stylem życia. Czy nieraz ma Pan ochotę coś komuś wykrzyczeć?
Większość z nas wie, że redukując tzw. modyfikowalne czynniki ryzyka, np. zmieniając styl życia, możemy zmniejszyć ryzyko choroby wieńcowej i miażdżycy. Choć nie zawsze prośba, żeby ktoś schudł, jest skuteczna, bo są chorzy, którzy mają predyspozycje do przybierania na wadze lub biorą sprzyjające tyciu leki. Niewiele da też mówienie, żeby ktoś się nie denerwował, skoro zarabia na życie, pracując od rana do nocy w korporacji. Z drugiej jednak strony pamiętam, że nie tak dawno przyszedł do mojego gabinetu pacjent, od którego było silnie czuć dym papierosowy. Mieliśmy rozmawiać o operacji bypassów. Chciałem spytać: „Człowieku, co ty robisz? My chcemy cię uratować, a ty sam się zabijasz? Jaki sens ma operacja?!”.
Ale tak naprawdę mam ochotę przekazać przychodzącym do mnie pacjentom to, o czym już mówiłem – słowa ludzi wypowiedziane tuż przed śmiercią: bądź blisko tych, których kochasz, ciesz się życiem, każdym dniem. Życie to niesamowity dar. Żyjmy tak, żeby pod koniec naszych dni niczego nie żałować.
Prof. dr hab. Piotr Suwalski jest jednym z najlepszych kardiochirurgów w Europie. Od 20 lat wykonuje małoinwazyjne operacje, dzięki którym pacjenci bardzo szybko powracają do normalnego życia. W Warszawie kieruje Kliniką Kardiochirurgii i Transplantologii Państwowego Instytutu Medycznego MSWiA, a także Kliniką Kardiochirurgii Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego. Był prezydentem prestiżowego Międzynarodowego Towarzystwa Chirurgii Małoinwazyjnej (ISMICS), które skupia najlepszych kardiochirurgów wykonujących operacje małoinwazyjne na świecie.