Ta podróż zaczęła się już blisko dziesięć lat temu. To właśnie wtedy w raczkującej przemyskiej Niedzieli przeczytałem wywiad, który przeprowadził obecny bp Adam z katechetką i nauczycielką
w Mołdawii. Długo na nowych mapach szukałem tego egzotycznego państwa. Potem przyszło mi przez kilka lat pracować z bohaterką wywiadu i jakoś wszystko zasnuła szara codzienność.
Po kilku latach, tylko dzięki zaskoczeniu, ja nienawykły i niechętny dalekim eskapadom, zgodziłem się pojechać do Rumunii. Kiedy krętymi serpentynami zjeżdżaliśmy ze stolicy
diecezji Iaassy do maleńkiej parafii - celu naszych odwiedzin, oczarował mnie rozciągający się w dole krajobraz, żywcem wzięty z wiersza Stachury: „dla wszystkich starczy
miejsca pod wielkim dachem świata”. Rozległe równiny z wielkimi stadami pasących się krów. Ówczesny sekretarz Księdza Arcybiskupa ks. Jan Strojek, prowokator mojej wyprawy, poinformował:
„Tam w dole to Mołdawia”. W nadgranicznej parafii byliśmy zaledwie cztery dni. Ale i tak, ponieważ do granicy było raptem 20 kilometrów, chciałem zobaczyć
to miejsce. Nie udało się. Umordowani drogą wróciliśmy do Polski.
Któregoś dnia podczas wspólnego obiadu u Księdza Arcybiskupa dowiedziałem się, że jadą do Mołdawii. Okazja była podwójna: dziesięciolecie struktur kościelnych i odwiedziny przemyskiego
kapłana ks. Jacka Pucia, który od trzynastu lat tam pracuje. Znowu uwikłały mnie marzenia i zostałem włączony do grona pątników. Kiedy zbliżał się czas wyjazdu, byłem zły na siebie. Po co się
w to wplątałem. Tylko trzy dni i setki kilometrów. Nie było odwrotu. We wtorek, w sam dzień Matki Bożej Różańcowej, po Mszy św. sprawowanej w biskupiej
kaplicy, o porze, kiedy „literaci” zabierają się na serio do spania wyjechaliśmy na spotkanie mojego marzenia.
Pierwsza granica bezboleśnie zaliczona. Wjechaliśmy do Ukrainy. Poranna pora i smutny krajobraz biednych domów, zaniedbanych podwórek i smutnych, jak się wydawało ludzi. Mkniemy
pustymi, pełnymi muld drogami w stronę Lwowa. Przestrzegano nas przed częstymi kontrolami, ale jakoś na razie mijamy je szczęśliwie. Sekretarz biskupa ks. Witold jakby nie widział znaków (ma
okulary) wyciąga z dostojnie prezentującej się maszyny wszystko, co może ona dać wytrawnemu kierowcy. Od czasu do czasu na ostrzejszych zakrętach siedzący na przednim siedzeniu Ksiądz Arcybiskup
kurczowo ściska uchwyt nad drzwiami pasażera. W końcu ktoś musi hamować. Ja czuję się zatem zwolniony z tego obowiązku i obserwuję krajobraz. I tu pierwsza
konstatacja - małe wioski, biedne, a w każdej dwie trzy cerkwie. Pewnie nie wiadomo z jakiej kefalii i jakiego obrządku. Może Chrystus patrzący z krzyża
na krzyż innej cerkwi smuci się z powodu braku miłości i jedności. Z rzadka widać wieże łacińskich kościołów.
Wreszcie pierwszy postój. Mały zagajnik ukrywa nas przed ludźmi. Spożywamy nasze drugie śniadanie. Nie mogło być inaczej - ja w nowych okularach, których soczewki jeszcze mi się zlewają,
bo nie nawykłem, walę się jak długi i poturbowany, opatrzony przez Witolda siedzę zły na tylnym siedzeniu. Ksiądz Arcybiskup na razie hamuje się z komentarzami, lecz zachęca do modlitwy.
Coś muszę robić, więc zostaję odpowiedzialny za liturgię w tej małej wspólnocie. Potem są kolejne postoje, tankowanie paliwa i są już pierwsze komentarze Metropolity.
Okazują się bardzo potrzebne. Mija mój nastrój nieudacznika, a wskazania ojców duchownych, aby i drobne niedogodności dnia przyjmować z pogodą ducha udaje się zrealizować
w praktyce. Z nieco poszarpanymi na kolanach spodniami paraduję po stacji benzynowej i innych miejscach postoju. Dojeżdżamy wreszcie do granicy z Mołdawią.
Po tamtej stronie zachłystujemy się swojskimi klimatami znanymi sprzed lat. Ks. Witold biega od kontenera do kontenera załatwiać tysiące pieczątek. My ze spokojem obserwujemy ten czterdziestominutowy
spektakl postkomunistycznego absurdu. Cieszymy się, że jesteśmy jedyni na tej granicy. Tylko czterdzieści minut. A gdyby tak było dziesięć samochodów.
Wspominamy czasy PRL-u. Uciemiężyć człowieka. Pieczątki, bumażki, wszystko, co tylko utrudnia życie. Żadnej kontroli bagaży, samochodu. Po co, komu zechce się wyjść z ciepłego pomieszczenia?
Ta refleksja zajmuje nam długą część drogi. Wreszcie po kilku kolejnych godzinach zajeżdżamy do Bielc. To tutaj od trzynastu lat pracuje ks. Jacek. Duże miasto. Próbujemy go znaleźć, ale komórka milczy.
Wreszcie udaje się. Są w jednej w szesnastu mołdawskich parafii, gdzie odbywają się uroczystości jubileuszu. Ks. Jacek każe czekać cierpliwie. Po czterdziestu minutach pojawiają
się. Mały busik z hierarchami z Polski i Rumunii.
Do nich dosiada się Ksiądz Arcybiskup a my pilotowani przez kanclerza kurii jedziemy za nimi do Kiszyniowa. Jeszcze tylko 140 kilometrów pociesza nas nasz przewodnik. Dla nich
to zwyczajność.
Wreszcie jesteśmy. Dostajemy pokoje i chwilę czasu na odpoczynek. Potem kolacja. Próbujemy tamtejszych potraw i rozmawiamy, a może najpierw słuchamy. Pierwsze informacje
- 20 tysięcy wiernych modlących się w szesnastu parafiach. Dwudziestu księży. Za to imponująca liczba sióstr i to aż z siedmiu różnych kongregacji zakonnych.
Wstaje bp Antoni Kosza, ordynariusz jedynej w państwie diecezji. Przedstawia gości i robi się ciasno. Podziwiam tego młodego jeszcze biskupa, że potrafił sobie zjednać tylu dobroczyńców.
Są ludzie z niemieckiego „Kolpinga”, donatorzy z Kanady i Ameryki, dobroczyńcy z Włoch. Dziękuje im wszystkim. Raz po raz rozlegają się brawa. Kolacja
trwa długo. Ale i po niej nie syty wieści zadręczam młodego księdza, jak się okazuje proboszcza nie skończonej jeszcze katedry, i słucham jego opowieści.
„Jest trudno. Zniszczono rodziny. Ludzie nie bardzo wiedzą jakiej są narodowości. Wszystko to pomieszał komunizm. Teraz trwa walka o odnalezienie tożsamości. Nadzieja w młodych,
którym chce się zorganizować czas, zagospodarować ich naturalne pragnienia aktywności i realizacji ideałów, które mają”.
Czas jednak nie baczy na moją ciekawość. Jutro rano po śniadaniu jedziemy do Bielc, do ks. Jacka. Zasypiam z głową pełną różnorakich myśli. Takie przestrzenie, tylu ludzi, którym tak bardzo
potrzebna jest dobra nowina, a tak mało sił ludzkich.
Rano z powrotem do Bielc. Zajeżdżamy pod mały kościół. Spora grupka ministrantów. Powitanie chlebem i solą Metropolity Przemyskiego, który dziś pełni tu funkcję gospodarza.
Rozpoczyna się uroczysta Eucharystia. Krótkie, tłumaczone na rosyjski, piękne kazanie Księdza Arcybiskupa. „Człowiek sieje, ale to Bóg daje wzrost. Dlatego dziękujemy Bogu za tę łaskę
wzrostu, ale i za ludzi, którzy podjęli się siewu”. Potem ta zrozumiała dla słuchaczy refleksja z filmu Pokuta i znane powiedzenie starej kobiety, którą
przywieziono do socjalistycznej już wioski i pokazywano osiągnięcia jedynie słusznej ideologii. A babcia pyta czy na końcu tej drogi jest cerkiew. Dzieci tłumaczą, że to już przeżytek,
że cerkwi już nie ma, a babcia ze smutkiem: „To po co taka droga, która nie prowadzi do cerkwi”. Znany przykład. Sam go wykorzystywałem wielokrotnie. Ale tutaj rodzi
osobiste refleksje o drodze, którą jest moje życie i o cerkwi, która winna znajdować poczesne miejsce w tej drodze. Potem przepiękna procesja z darami,
i wiersz, który prowadzi poszczególnych uczestników niosących rzeczy przedziwne - i stary łagierny różaniec i cegłę, z której ma się budować nowy kościół
i gitarę. A wreszcie na końcu w rytm słów poetki sławiącej piękno rodzinnego życia mały chłopiec z misiem, którego pieczołowicie układa u stóp ołtarza.
Piękny symbol. Po Mszy św. na obiad do przestronnego domu u ks. Jacka. To tutaj jest przedszkole i kuchnia dla ubogich. Tutaj żyją dwie wspólnoty zakonne. Młoda siostra z Madagaskaru
i maleńka przełożona z Filipin. Pomaga im polska siostra z archidiecezji krakowskiej. Nie ma czasu pytać o to, jaką drogą tutaj trafiły. Ważne, że są.
Znowu obiad i wyrazy wdzięczności. Przedstawiciele władz i polskiej ambasady, nasi znajomi z wczorajszej kolacji. A nade wszystko wzruszony bp Kosza i rozradowani
jego współpracownicy, którzy w komplecie każdego dnia odwiedzają kolejne parafie, by słowami swojego Ordynariusza dziękować Bogu za ten cud dziesięciolecia: „Nie nam Pani,
nie nam...”.
Po obiedzie zaproszenie do domu polskiego. Po drodze mały przystanek przy budującym się kościele. Jeszcze dużo pracy, ale już tu z biskupami odśpiewujemy po łacinie Salve Regina. Kościół
świetnie usytuowany w centrum miasta. To wielka nadzieja biskupa i ks. Jacka.
Wreszcie jesteśmy w miejscu szczególnym. Polskie książki i czasopisma. Polska mowa. Piękne jak to na kresach dzieci witają gości i prezentują wspaniały program -
po polsku, rosyjsku i mołdawsku. Program co prawda, pani Eleonora, kierowniczka domu, musiała nieco skrócić, bo bp Kosza śpieszył do Kiszyniowa, by powitać Księdza Prymasa, który dziś tam miał
zagościć, ale i tak wystarczyło go na tyle łez, ile kto miał. Krakowiaczek i polskie wiersze, mołdawski, ognisty taniec i melancholijna mołdawska dumka. Szkoda kończyć,
jednak czas, ten niewdzięczny czasem towarzysz, domaga się swoich praw.
Wracamy do Jacka. W skromnych pokoikach, ale bogatych życzliwością gospodarza, mamy dwie godziny na odpoczynek. Potem kolacja w gronie domowników. Opowieści i opowieści.
O Filipinach i Madagaskarze, mrozie i życzliwościach ludzi. O wielu, wielu sprawach.
Kiedy już noc głęboko posunęła wskazówki zegarków pozostała chwila na rozmowę z ks. Jackiem. Trochę poeta, trochę mistyk, ujawnia swoją wielką miłość do tych ludzi. Nie chce ich zagarnąć
dla siebie. Widzę z toku rozmowy, że już marzy o jakimś miejscu, gdzie nie ma struktur, peanów, ale są ludzie, którym historia zabrała prawdę Ewangelii. Myślę, że to niełatwe, ale
skoro Pan skierował go do tego miejsca, gdzie wówczas nie było biskupa, sióstr zakonnych, a jedynie głód Boga, to pewnie jak Pan zechce znajdzie mu takie „głodne” miejsce.
Krótka noc, poranna Eucharystia, śniadanie i powrót. Wszystko już znane. Ale jedziemy jeszcze w miejsca szczególnie drogie Księdzu Arcybiskupowi. Tam, gdzie pracował jego święty
poprzednik na przemyskiej stolicy - św. Józef Sebastian Pelczar. Po długiej drodze zajeżdżamy do Sambora. Piękne miasto. Lśniące kopułami cerkwi. My szukamy kościoła, w którym przez kilka
lat pracował Święty Biskup. Jest. Na frontonie znamienita data - 1503 r. Od trzynastu lat pracują tu księża Zmartwychwstańcy. Pięknie odnowili kościół i zbudowali nową plebanię.
Obok stoi ta stara, w której mieszkał nasz Święty. Teraz jest tam muzeum.
Korzystamy z gościnnej herbaty i wypytujemy o współczesność. Ksiądz cieszy się - jest tu od trzynastu lat. Mają dwa tysiące wiernych. A tych przybywa.
Cerkiew dzieli się niepokojąco i ludzie szukają czegoś stabilnego. Nieczęsto, ale jednak znajdują to miejsce właśnie tutaj. „To tak trochę - myślę - jak za czasów
Pelczara. Uwiedzeni przez liberalizm inteligenci szukali światła u mądrego, i co pewnie już czuli, świętego biskupa. Zmierzcha się, a my chcemy jeszcze do Wojutycz. Ksiądz
daje nam przewodnika - to tylko siedem kilometrów. Już jesteśmy. U początku wioski wita nas cmentarz. Tam pewnie spoczywa ks. Gross - proboszcz Świętego. W kościele trwają
remonty. To zasługa księży Saletynów, do których należą teraz Wojutycze jako kościół dojazdowy.
Starszy pan - jak można się domyśleć jeden z członków rady parafialnej - prowadzi nas do kaplicy wtulonej w kościół. „Teraz tutaj odprawiamy” W głównym
ołtarzu piękny obraz Świętego Biskupa”.
Jak silna jest wiara ludu. Kiedyś nie umieli odmawiać Różańca. Teraz widać nowe domy. W Samborze nie ma jeszcze w kościele portretu Świętego, a oni już go mają i to
w głównym ołtarzu.
Obok kościoła stoi stara plebania i owa pełna dziur wikarówka. Robię zdjęcia. Wracamy.
Obserwuję Księdza Arcybiskupa. Ze wzruszeniem patrzy na ziemie, które jakby kanonicznie są jego dziedzictwem. Ubolewa, że buduje się tyle cerkwi, a tak mało kościołów. Potem dodaje
- niech tam. Byleby chwała Boża rosła.
Na granicy już czeka ks. Jerzy. Spokojnie przekraczamy te minione 1600 kilometrów i za kilkanaście minut jesteśmy u siebie. U siebie. Nie wiem czy to jest
już takie samo stwierdzanie, jak przed wyjazdem. Wróciliśmy do miejsca zamieszkania. Ale tak naprawdę, to chyba przez te trzy dni ciągle byliśmy u siebie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu