Dzień 7
Jest godzina szósta dwadzieścia. Słońce przenika do wnętrza namiotu. Wczoraj przeczytałem rozdział z książki „Pamięć i tożsamość” mówiący o odkupieniu jako zadaniu. Jeszcze raz zastanawiam się, kto jest w stanie przedstawić to zadanie np. terrorystom? Jak do nich dotrzeć?
W drogę wyruszamy o dziesiątej piętnaście. Ja ponownie zmieniam sobie prestoplast i przypuszczam, że tak będzie pewnie już do końca wyprawy. Moje rękawiczki mają za krótkie palce. Mam znaczne otarcia na dłoniach. Szerokość Wisły dochodzi już mniej więcej do pół kilometra. Gdzieś w oddali widać kominy w Kozienicach. Kiedy przepływamy obok biwakujących tu nielicznie osób, nasuwa się pytanie: Czy byli na niedzielnej Mszy św.?
Dalej spływamy Wisłą, której bieg jest w tych okolicach zupełnie nieuregulowany. Skarpy są piaszczyste, dość wysokie, podmywane przez nurt nawet do dwóch, trzech metrów. Z tego powodu od czasu do czasu towarzyszy nam smutny obraz drzew, które uschły, choć rosły tuż nad wodą. Około szóstej wieczorem poprawiam swój ster, który nieco popuścił. O postoju jeszcze nie ma mowy. Płyniemy dalej. Nie mamy żadnych punktów odniesienia. Nie widać bowiem żadnych wsi, kościołów ani kominów. Po prostu pustka. Kwadrans po dziewiętnastej wodujemy na wyspie, którą raz po raz okrążają bardzo szybkie motorówki. Jest nadzieja, że przed zmierzchem zakończą swoje pokazy. Oby…
Przepłynęliśmy pięćdziesiąt pięć kilometrów. Wprawdzie niewiele, ale jakoś wspólnie uznajemy, że i ten dzień należy zaliczyć do udanych.
Po doczytaniu do końca kolejnego rozdziału mojej lektury, traktującego o wolności człowieka, a zwłaszcza o wolności ludzi, którzy byli zniewoleni niewolą zewnętrzną w byłych państwach totalitarnych, zgadzam się z faktem, że jeszcze ważniejsza jest wolność wewnętrzna człowieka. Mówienie, że jestem wolny, więc robię, co chcę, jest rodzajem - jak mówi Ojciec Święty - wolności prymitywnej.
To właśnie w tym kontekście Papież przypomniał naukę o celach godziwych, użytecznych oraz przyjemnościowych. Zastanawiam się więc, jaki cel ma nasz wyjazd, bo na pewno nie jest to cel na pierwszym miejscu przyjemnościowy. Owszem, może takim będzie na końcu spływu lub taki się staje na kilka chwil po dopłynięciu na biwak. Natomiast jest to na pewno wyjazd godziwy i użyteczny. Godziwy - ze względu na naszą całoroczną pracę, po której mamy prawo do odpoczynku, oraz użyteczny - ze względu na styl pracy, która wymaga, aby w czasie odpoczynku wakacyjnego zaaplikować sobie nieco większą dawkę ruchu.
Dzień 8
Znów powtarzamy nasz poranny wyczyn: wstawanie o piątej czterdzieści pięć. Dzisiejszy cel to Warszawa. Startujemy o dziewiątej. Przez całą pierwszą godzinę mamy bardzo dobry nurt. Osiągamy więc prędkość dziewięciu kilometrów na godzinę.
Wokół nadal nie ma żywego ducha. Jest tylko cisza, taka błoga, błogosławiona cisza. Niebo nad nami typu włoskiego. Prawdziwie azzurro. Prawie bezwietrznie. A my tylko wiosłami: ciap - ciap, ciap - ciap. I co godzinę robimy sobie przerwę na pięć, może dziesięć minut. Taki przyjęliśmy system.
Przed czternastą jesteśmy na wysokości Konstancina. Tu spotykamy kolejne pogłębiarki. Tak naprawdę to ich po prostu nie lubimy.
Tradycyjnie około piętnastej urządzamy postój. A po szesnastej gdzieś na horyzoncie ukazują się naszym oczom najwyższe budynki stolicy. No i, oczywiście, kominy… elektrowni. Gdyby mnie ktoś zapytał, jaka jest Warszawa, odpowiedziałbym, że dla każdego pewnie inna. Jednakże z perspektywy Wisły jest naprawdę nietypowa. Spokojna, wietrzna, piaszczysta, zielona, bez korków, spalin. Tylko właściwie dlaczego aż taka niezagospodarowana? O ile jeszcze lewy brzeg został przez warszawiaków jakoś zorganizowany, tak prawy to praktycznie jedne wielkie chaszcze. Gdybym płynął, nie odwracając głowy w lewą stronę, miałbym wrażenie, że mijam jedną z wiosek. Tylko pewnie dziwiłbym się, po co w niej tyle mostów. Pierwszy z nich, w miarę nowoczesny, osiągamy o siedemnastej trzydzieści. Dwadzieścia pięć minut później jesteśmy pod drugim w bardzo, ale to bardzo opłakanym stanie. Nieopodal mijamy restaurację zbudowaną na statku, która przypomina slumsy na barce i kojarzy się raczej z barem mlecznym z poprzedniego systemu komunistycznego. Tuż po osiemnastej przepływamy pod mostem, najprawdopodobniej Poniatowskiego. Potem podziwiamy dwa bary wodne „Aldona” i „Anita”. O osiemnastej dziesięć zaliczamy czwarty most, kolejowy, a chwilę później piąty, zbudowany na jednym słupie z wykorzystaniem licznych stalowych lin. Szósty most - na wysokości Zamku Królewskiego - mamy za sobą dwadzieścia dwie minuty po osiemnastej. Za nim dostrzegamy czynną restaurację, działającą na statku o nazwie „Kolor”. Siódmy most pełni funkcję podwójną, gdyż jest mostem kolejowo-drogowym, a może lepiej powiedzieć: tramwajowo-drogowym. Całkowicie mostem kolejowym jest most w kolejności ósmy. Za dziesięć dziewiętnasta mamy most dziewiąty. Natomiast zaraz za nim, po prawej stronie, jest warszawska elektrownia. Na szczęście, podobnie jak poprzednia została wzniesiona w pewnej odległości od głównego nurtu rzeki.
Nie jest nam wcale wesoło, ale jak tu się nie uśmiechnąć, gdy mijający nas kajakarz pyta: - Panowie do Gdańska? - Owszem - odpowiadamy. - A ja do Krakowa. Czy dobrze płynę? Nie uwierzył nam, więc myślał, że zdobył się na wyrafinowany dowcip.
Wreszcie finisz. Zatrzymujemy się na wysepce na wysokości podwarszawskiej miejscowości Legionowo. Wydostajemy się z kokpitów. Stajemy na suchym piachu. Otwieramy mapę i z zadowoleniem stwierdzamy, że padł nasz niezamierzony rekord - przepłynęliśmy siedemdziesiąt cztery kilometry.
Pomóż w rozwoju naszego portalu