Takie słowa wdzięczności można usłyszeć od pierwszego oficera mechanika PŻM Zbigniewa Matyjaśkiewicza, którego odwiedzam w jego gościnnym mieszkaniu szczecińskim. W jego oczach widzę łzy wzruszenia, gdy przypomina sobie tamto smutne wydarzenie sprzed kilkunastu lat. Po chwili dodaje: – Człowiek zawsze odwołuje się do Boga, gdy znajduje się w dramatycznej sytuacji swego życia. Na niespokojnych falach morskich, gdy wszystkie nawigacyjne możliwości zostaną wykorzystane, marynarze intuicyjnie proszą Stworzyciela o nadzwyczajny ratunek. Zawsze na statku czułem się bezpieczny, bo bezgranicznie ufam Temu, który może wszystko. Jakże często takimi anielskimi posłańcami są ludzie, jak choćby w tej katastrofie morskiej sprzed lat – amerykańskie małżeństwo lekarsko-pielęgniarskie Nancy i Larry Hessowie, którzy płynęli z nami w tym trudnym rejsie z IJmuiden na Wielkie Jeziora Północnoamerykańskie. To oni walczyli o życie marynarzy, którzy ulegli wypadkowi na naszym statku.
Owa para na zaproszenie pana Zbyszka zechciała później odwiedzić Ojczyznę Jana Pawła II. Przez miesiąc podziwiali w pielgrzymce samochodowej w towarzystwie Matyjaśkiewiczów miejsca kultu katolickiego i narodowego. Ich zachwyt okazał się tak wielki, że emerytowany oficer postanowił swój wolny czas pozytywnie wykorzystać w turystyce krajowej.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Z każdej takiej podróży przywozi nie tylko cenne fotografie, ale i ciekawe historie ludzi i miejsc, umieszczając je na swojej stronie internetowej. W ten sposób stał się patriotą Polski, podziwianym w wirtualnym świecie.
Szczecińscy emeryci, renciści i inwalidzi poprzez swoją organizację chętnie zapraszają go do klubu „Słowianin”, by podzielił się tym bogatym doświadczeniem z morskich rejsów po świecie i ogólnopolskich wędrówkach. Charakterystyczny głos, ogromna wiedza i miłość do wszystkich spotykanych ludzi sprawiają, że taki przekaz obrazowo-słowny utrwala się na stałe w umysłach słuchaczy. Do tych interesujących rozmów o marynarskim powołaniu i dalekim świecie przez siebie odwiedzanym przygotowuje się wręcz pedantycznie, jak zresztą do wszystkiego, co w swoim pracowitym życiu robi.
Do Szczecina przyjechał z rodzinnego Radomia we wrześniu 1970 r., przerywając studia na Wydziale Transportu Kolejowego Wyższej Szkoły Inżynierskiej, by je potem kontynuować na Wydziale Budowy Maszyn i Okrętów Politechniki Szczecińskiej. Wspomina ten przełomowy moment swej biografii: – Mając 23 lata, zabrałem jedną walizkę i tę, która była mi najdroższa, moją żonę Alicję, i opuściliśmy nasze rodzinne gniazdo.
Reklama
Tutaj podjął pracę w Stoczni Remontowej „Gryfia”, kontynuując wspomniane studia, zakończone w 1974 r. otrzymaniem dyplomu tej uczelni. Był to szczęśliwy rok dla Alicji i Zbyszka, bo otrzymali stoczniowe mieszkanie w tzw. leningradach, budowanych przez Rosjan. Wówczas też stali się rodziną, poprzez oczekiwane urodziny córki. Matyjaśkiewicz cały czas marzył o pracy na morzu. Był to niewątpliwy wpływ lektury książek kaszubskiego marynisty Augustyna Necla, którego miłość do rybołówstwa i marynarskiej służby zachwyciła bardzo wielu młodych czytelników szukających zmierzenia się z morskimi żywiołami. Podjęcie się tego trudu przez radomianina stało się możliwe dopiero we wrześniu 1978 r., bo wtedy dopiero zamustrował się na rybacki trawler „Langusta”, znany mu wcześniej z przeprowadzanych na nim remontów.
Po ogłoszeniu stanu wojennego w pamiętnym grudniu 1981 r. Matyjaśkiewicz miał kilkuletnią przerwę w pływaniu, a jego pracodawca – Przedsiębiorstwo Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Odra” – uległ samolikwidacji.
– Podczas pierwszego rejsu w dniu 2 października 1979 r., przepływając Równik, zostałem jako neofita ochrzczony i przyjęty do królestwa króla mórz i oceanów Neptuna – wspomina emerytowany rybak. – W środowisku ludzi morza istniało szereg najróżniejszych zwyczajów i obyczajów, a każdy z międzynarodowej rodziny marynarskiej wnosił swój wkład do skarbca tradycji marynarskich, z których wiele jest pielęgnowanych do dnia dzisiejszego. A przedsiębiorstwo „Odra” wpływało na życie całego Świnoujścia, bowiem zatrudniało nawet sześć tysięcy osób. Nam dawało dobrze płatną pracę, a naszym rodzinom nieco wyższy poziom życia. Ale było to kosztem ogromnych wyrzeczeń z obu stron. Mężów i ojców nie było w domu przez pół roku i dłużej, a nasze „dziewczyny” były w tym czasie ojcem, matką i wychowawczyniami naszych dzieci. Morze wymagało od nas doskonałej znajomości morskiego rzemiosła, odpowiedzialności, umiejętności pracy zespołowej, ale i pokory.
Reklama
Potem Matyjaśkiewicz stał się pracownikiem Polskiej Żeglugi Morskiej, mustrując na m/s „Stary Piotrków Trybunalski”. Znał te statki ze swojej pracy w stoczni „Gryfia”. Gdy zaczynał swoje stoczniowe zmagania w Szczecinie, ten największy polski armator posiadał około 120 statków. Ale późniejsza ich modernizacja doprowadziła, iż obecnie PŻM ma 76 nowoczesnych jednostek floty o wysokim stopniu automatyki, masowce, siarkowce i promy. Później Zbigniewowi było dane pływać na tzw. japończykach przewożących stal z Holandii aż na Wielkie Jeziora Północnoamerykańskie. Tak dotrwał jako pierwszy oficer mechanik do roku 2008, kiedy to przeszedł na emeryturę.
Cieszy się, że swoje marynarskie powołanie kontynuuje jego wnuk; jest bowiem uczniem Technikum Morskiego w klasie nawigacji. Potem tę wiedzę zamierza pogłębiać w Akademii Morskiej, by popłynąć w odległy świat.
Reklama
– Na statkach religijność marynarzy jest taka, jaką wynieśli z rodzinnych domów – podkreśla Matyjaśkiewicz. – Nikt ze swoimi praktykami nie afiszuje się, ale też nikt nikomu nie zabrania wyznawania swej religii. Najważniejsze, by wszędzie zachowali swoją ludzką godność. Bardzo uroczyście obchodzona jest Wigilia Bożego Narodzenia na statku z dzieleniem się opłatkiem i konsumowaniem postnych dwunastu potraw. Przedtem marynarze ubierają choinkę. W czasie świąt posiłki podawane są formie tzw. szwedzkiego stołu. Podobnie ma to miejsce w czasie Wielkanocy. Najbardziej wzruszające były wtedy radiowe bądź telefoniczne rozmowy z rodzinami na lądzie. Natomiast bardzo ceniliśmy sobie rozmaitą pomoc duszpasterzy w portach, którzy wypełniali nam czas postoju statku zgodnie z naszymi oczekiwaniami: jedni udawali się na zwiedzanie ciekawych zabytków, inni po zakupy, a drudzy do pobliskiego kościoła na Mszę św. i rozmowę z kapłanem. Dzięki inicjatywom portowego pastora lub księdza kapitan statku nie miał problemów z załogą marynarską. Do takiej misji są powołane duszpasterstwa ludzi morza w portach świata. Armatorzy finansują ich trud. Miałem okazję w arabskim kraju, jakim jest Maroko, odwiedzić w Casablance kaplicę prowadzoną przez polskiego kapłana. Najpierw wraz z kolegą mechanikiem widzieliśmy, jak do południa katechizował kilkoro polskich dzieci, a po południu zostaliśmy przez niego zaproszeni na Eucharystię, w czasie której nawet czytałem odpowiednie wersety biblijne. Było to budujące dla nas, że nawet w kraju zdominowanym przez islam było miejsce na bezpieczne katechezy i nabożeństwa rzymskokatolickie. Taka ekumenia byłaby dobrze widziana na całym świecie.
Zbigniew Matyjaśkiewicz w swoich morskich podróżach dotarł do bogatych państw (USA), ale również do bardzo biednych, jak choćby Peru. Był też w Ziemi Świętej, o której zmienił dotychczasowe wyobrażenie biblijne, bowiem jest to obszar wielowiekowych konfliktów religijnych i narodowych. Coraz bardziej przekonuje się, że świat nie jest tylko „czarno-biały”, tylko zróżnicowany, bo ludzkość nieustannie zmaga się z rozmaitymi trudnościami, walkami, biedami, żywiołami… sprawiającymi, iż codziennie tylu cierpi i ginie, pomimo rozwoju przemysłu i nauki.
Za dwa lata Matyjaśkiewiczowie będą obchodzić złote gody swego sakramentalnego małżeństwa. Są dumni, że dotrwali razem, pomimo marynarskiej rozłąki (która bardziej scalała ich związek niż dzieliła). Pan Zbyszek trafnie zauważył, że obecnie młodzi ludzie najpierw chcą mieć, czyli dorobić się materialnie, stąd późniejsze ożenki i zamążpójścia. Niestety, później do ślubów nie dochodzi, a małżeństwa te rozpadają się z rozmaitych powodów, czasem bardzo błahych.
A gdy przychodzi wiek dojrzały, a potem starość ludzie przekonują się, jak bardzo źle jest żyć samotnie. Wówczas taki singiel odczuwa brak rodziny, bo nikt nikomu nie poda szklanki herbaty lub lekarstwa w samotnym cierpieniu. – Nasze pokolenie było przywiązane do polskich i katolickich tradycji, czując się mocnym, mając wsparcie w małżeństwie i rodzinie – mówi.