Akcja pn. „Media bez wyboru” – podjęta w ramach protestu przeciw rządowym planom wprowadzenia podatku solidarnościowego, który mieliby płacić właściciele największych mediów w Polsce – była dla jej uczestników typowym „strzałem w kolano”. Histerii wszczętej z powodu rzekomego zagrożenia wolności słowa nie podzieliła większość polskiego społeczeństwa. Podobnie nie znalazła posłuchu opowiastka, że paskudna władza chce zabrać pieniądze niezależnym dziennikarzom, a przekazać je propagandystom z mediów reżimowych (stąd stylistyka protestu nawiązująca do „medialnej nocy” stanu wojennego). Skutek akcji był wręcz odwrotny – Polacy uświadomili sobie, że poza protestującymi mediami również „istnieje życie”, a medialna oferta ciągle jest bogata.
Reklama
Akcja protestacyjna „spaliła na panewce”. Po pierwsze – społeczeństwo jest mało zainteresowane sporami politycznymi wokół mediów, ceni sobie natomiast możliwość wyboru między mediami publicznymi a mediami prywatnymi. Przy czym uznaje, może trochę podświadomie, że ani media prywatne nie są tak niezależne, jak się same malują, ani media publiczne nie są tak niepotrzebne, jak chciałyby tego i opozycja, i medialna konkurencja. Po drugie – największy rwetes podniosły media najbardziej w III RP uprzywilejowane (tak w sensie finansowym, jak i możliwości wpływu oraz kształtowania pożądanych postaw opinii publicznej). Teraz, zapewne nieprzypadkowo, są one nad wyraz przychylne opozycji, czasami tworzą z nią jeden front przeciw obecnie rządzącym. Zresztą może zawsze tak było? Przecież wspólnota interesów zobowiązuje, a przywileje nie obronią się same. Po trzecie – co jakiś czas pojawiają się zapowiedzi likwidacji mediów publicznych (a przynajmniej kanałów informacyjnych i publicystyki), gdy tylko opozycja odzyska władzę. Finezja tego rozwiązania poraża i pokazuje, że jeżeli komuś marzy się zamach na media i swobodę wypowiedzi, to jest to właśnie „totalna opozycja”. W każdym razie społeczeństwu likwidacja mediów raczej źle się kojarzy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Przy okazji protestu zapachniało także hipokryzją. Rzeczywiście sytuacja była „bez wyboru” – niechby tylko media, dziennikarze, twórcy, aktorzy, celebryci nie stanęli po „właściwej stronie”! Media publiczne wypadało przynajmniej skrytykować za uzależnienie od „reżimu” lub przyznać się do dyskomfortu, jeżeli ciągle się w nich pracuje. Z drugiej strony, związany z opozycją marszałek Senatu RP przyszedł ze swym orędziem w obronie wolnych mediów właśnie do tych znielubionych mediów publicznych. Czyżby w mediach prywatnych szkoda było czasu antenowego na jego wystąpienie?
Wracając do sedna sprawy, można zrozumieć, że (większych) podatków nikt płacić nie lubi. Jednak zabieganie medialnych potentatów o zachowanie zysków nie ma nic wspólnego z obroną wolnych mediów. Wolność słowa jest bezcenna.