Ks. Łukasz Romańczuk: Na Olimpiadzie nie należał Pan do grona faworytów. Jak wyglądała Pana droga do medalu?
Wojciech Bartnik: Byłem bardzo blisko wyjazdu na igrzyska. Gdy praktycznie ten awans wywalczyłem, okazało się, że miejsce premiowane awansem zajmuje Hiszpania, z racji tego, że jest gospodarzem igrzysk. Stałem się pierwszym rezerwowym. Przez cztery miesiące trenowałem mocno z nadziejami na wyjazd olimpijski. Na zgrupowaniu w Asyżu napisałem jednak list do trenera, że wyjeżdżam. Musiałem odpocząć, bo byłem psychicznie zmęczony. Następnego dnia po powrocie do domu przyszedł do mnie policjant, przekazując informację, że jak najszybciej mam się stawić w klubie, a tam trener poinformował mnie, że jadę na igrzyska. Na turnieju olimpijskim nikt z nas nie chciał w pierwszej rundzie spotkać się z Kubańczykami. Z naszej kadry trafiło na nich dwóch. Moim pierwszym przeciwnikiem był Alex Gonzalez z Portoryko. Był to młodzieżowy wicemistrz świata. Walka była wyrównana. W pierwszej rundzie było 3: 3, później miałem przewagę i ostatecznie wygrałem 6: 3. Kolejnym przeciwnikiem był Algierczyk, z którym poszło gładko – 14: 3, a następnym był mój idol – Angel Espinoza. Gdy patrzyłem na drabinkę turniejową, powiedziałem do kolegów: – Będzie trudno, ale po ciężkim pojedynku wygram. Chłopaki się śmiali, a ja później tego dokonałem.
Reklama
Teoretycznie mówiło się, że walka półfinałowa się nie odbędzie, a Pana pojedynek z Torstenem Mayem zostanie odgwizdany na Pana korzyść. Jak ta cała sytuacja wyglądała?
Od moich trenerów dowiedziałem się, że walki nie będzie, ponieważ zawodnik niemiecki ma poważną kontuzję. Według regulaminu walka nie powinna się odbyć, ale rodak Maya był prezesem Światowej Organizacji Boksu Olimpijskiego, więc jego rodacy mogli więcej. Wszedłem do ringu. Uważam, że ten pojedynek wygrałem, ale otrzymałem dwa ostrzeżenia i ostatecznie walkę przegrałem 8: 6, a za każde ostrzeżenie przeciwnik otrzymuje 3 pkt. Pozostała rywalizacja o brąz.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Nigdy nie ukrywał Pan, że jest człowiekiem wierzącym. Jak łączy Pan sport z wiarą?
Pamiętam gdy w 1984 r. brałem udział w walkach pokazowych. Przed pojedynkiem klękałem w narożniku i się modliłem. Raz podszedł do mnie trener i zapytał: – Dlaczego robisz jakieś dziwne gesty? Odpowiedziałem, że się modlę, a on na to – Po co to robisz? Spotykałem się z krytyką, ale stwierdzam, że moje bycie blisko religii jest dobre dla środowiska. Widzę też po sobie, że moja wiara na przestrzeni lat bardzo się zmieniła. Początkowo modliłem się o zwycięstwo. Później zrozumiałem, że ta modlitwa powinna być inna i prosiłem o Bożą opiekę oraz przed pojedynkiem o to, aby mnie i rywalowi nic się nie stało, a nasza walka była zwykłą sportową potyczką bez fauli, złości i nienawiści. Podczas igrzysk w Barcelonie nie mieliśmy duszpasterza, więc o sprawy duchowe troszczyliśmy się sami.
Reklama
Jak to się stało, że Pańska rodzina sympatyzuje ze Wspólnotą Przymierza Rodzin „Mamre”.
Pierwszy raz o tej formacji usłyszałem ok. 10 lat temu od ks. Krystiana Charchuta, ówczesnego wikariusza, który podczas wizyty duszpasterskiej zaprosił nas na Mszę św. tej wspólnoty. Nasza starsza córka Karolina, w wielu 17 lat chodziła już na te Nabożeństwa i powiedziała nam „Tato, przyjdźcie z mamą i zobaczcie, jak jest cudownie”. Po tych namowach poszedłem, po jakimś czasie dołączyła do mnie żona. Bardzo się nam spodobała atmosfera i witalność w tej wspólnocie. Było to takie dotknięcie Ducha Świętego. Do dziś jestem sympatykiem WP „Mamre”. Staram się bywać na każdym spotkaniu, bo one dodają mi ogromnej siły duchowy.
Jak doświadczenie Pana Boga zmieniło Pana życie na przestrzeni lat?
Zdecydowanie. Wystarczy zapytać moich kolegów i znajomych, których jest już mniej niż dawniej. Różnie bywało w moim życiu, ale widzę ogromne działanie w nim Pana Boga. Pamiętam, jak pewnego roku ks. Krystian zaprosił mnie i małżonkę na rekolekcje ewangelizacyjne do Częstochowy. Początkowo nie byliśmy chętni, bo mieliśmy zaplanowany wyjazd wakacyjny. Ostatecznie pojechaliśmy i był to niepowtarzalny i wspaniały czas. Obecnie inaczej podchodzę do Eucharystii, modlitwy i ludzi. U siebie obserwuję większy spokój, a w drugim człowieku staram się dostrzec Pana Jezusa. Przyjemność sprawia mi niesienie nadziei innym. Często ludzie do mnie dzwonią, chcą porozmawiać, a ja staram się ich zrozumieć i odpowiednio pokierować. Bardzo bliska stała się dla mnie modlitwa różańcowa. Każdego dnia modlę się dziesiątką różańca za moje dzieci, a także w innych intencjach: za dziadków, mamę, śp. tatę, co sprawia, że tych dziesiątek jest o wiele więcej. Bywa to trudne, ale możliwe trzeba tylko znaleźć czas. Staram się codziennie w ich intencji odmówić też Koronkę do Bożego Miłosierdzia. To sprawia, że jestem szczęśliwy i dodaje mi to sił. Od 20 miesięcy organizujemy w Oleśnicy „Męski różaniec”. Razem z Romanem Farysiem, głównym organizatorem, widzimy owoce naszego działania. Wielu mężczyzn pyta o szczegóły, chętnie się modli. Dawniej obawiałem się krytyki, stąd też początek był trudny, ale dziś wiem, że jest to nieuniknione, bo nie każdemu nasze działanie będzie się podobać.
Sportowcy to ludzie, którzy bardzo wiele czasu poświęcają na treningi. Czasami kosztem rodziny. A jak podczas Pana sportowej kariery wyglądały relacje małżeńskie i rodzinne?
Niedawno z moją żoną Moniką obchodziliśmy 28. rocznicę naszego małżeństwa. Moim zdaniem to wielki cud i działanie Ducha Świętego, że wytrwaliśmy już tyle lat. Przecież ja szykując się do trzech igrzysk olimpijskich, byłem poza domem ok. tysiąc dni. Kryzysy były, szczególnie po mojej stronie, ale dziś dzięki opiece Bożej i naszych Aniołów Stróżów jesteśmy razem i staramy się kroczyć drogą prowadzącą przez Maryję do Jezusa Chrystusa.
Wojciech Bartnik, bokser i trener bokserski, brązowy medalista olimpijski z Barcelony (1992 r.) w wadze półciężkiej. Na zdjęciu z żoną Moniką.